Śruba był w dupie. Znaczy nie dosłownie, ale
sytuacja była co najmniej…beznadziejna. Zostały mu trzy naboje w jego
wysłużonym rewolwerze. Z czego dwa były samoróbkami, a ten trzeci - oryginalny
- „na czarną godzinę”. Pustkowia były pełne niebezpieczeństw. Huk wystrzału i
drobne kamyki znowu posypały się Śrubie za kołnierz. Odruchowo schował głowę
między ramiona.
–
Szlag! Czemu akurat dzisiaj?! – zaklął, przekręcając drżącą ręką bębenek
rewolweru na pierwszy nabój. Pies Śruby ujadał i jeżył sierść skryty za
kamieniem. To mu nieco dodawało otuchy, ale raczej nie pomagało się skupić.
–
Ochłap! Gleba głupi kundlu!
Kolejny wystrzał. Pocisk rykoszetował od kamienia
i trafił w zardzewiały, przewrócony znak tuż obok psa. Metaliczny dźwięk aż
zadzwonił mu w głowie.
–
Cholera, muszę coś wymyślić…
Jeszcze
raz sprawdził broń. Wykonał dwa szybkie oddechy po czym wychylił się na sekundę
zza osłony tak, by móc szybko namierzyć cel i oddać strzał. Nikogo nie
zobaczył, wiec znowu skrył się za skałę. Widocznie napastnik musiał kryć się za
stalowymi beczkami koło starej stacji paliw, jakiś rzut kamieniem od niego.
Ochłap nadal szczekał i warczał na przemian skacząc wokoło swego pana.
Śruba, a tak naprawdę Jeff Kursky,
dzisiaj kończy czterdzieści dwa lata i jest wędrownym zbieraczem złomu. W sumie
to było jedyne zajęcie, które „jakoś mu szło”. Próbował zarobić na życie już na
różne sposoby, ale do zbieractwa ma smykałkę. Oj tak, to prawda, zawsze jakimś
cudem wie, gdzie mogą znajdować się ciekawe Gamble. Kiedyś nawet udało mu się
znaleźć złotego Rolexa. Co prawda z pękniętą szybką i dawno już
niedziałającego, ale i tak kupił za niego parę ładnych naboi, a co się objadł i
opił - to już jego. Robota szła mu dobrze, aż do dzisiaj, kiedy jakiś stuknięty
palant zaczął do niego strzelać. Z cholera wie jakiego powodu!
Kolejny strzał i grad kamyczków posypał
się Śrubie po głowie i plecach. W tym momencie pies zaszczekał i wybiegł zza
skały.
– NIE,
OCHŁAP! NOGA!
– krzyknął Jeff.
Zerwał się zza osłony i wybiegając pechowo
potknął o własny plecak, który leżał pod jego nogami. Zdążył zobaczyć postać i
biegnącego w jej kierunku psa, a potem wyrżnął twarzą w glebę. Uderzył z takim
impetem, że rozkwasił nos i wybił dwa zęby, a w oczach mu pociemniało. Pół
sekundy później usłyszał echo wystrzału jakby z bardzo daleka.
Chwilę zajęło mu dojście do siebie. Otworzył
oczy. Jego wzrok powoli dochodził do siebie i nadal leżąc, postanowił lekko
oprzeć się na przedramionach i odpluć krew zmieszaną z piaskiem. I zębami.
Kiedy doszło do niego, co się przed chwilą wydarzyło szybko uniósł głowę i na
wysokości jego twarzy, pół metra przed nim zauważył buty. Nie jakieś-tam
pierwsze lepsze buty, tylko porządne glany. Co prawda mocno znoszone, ale to
nadal były glany. A mało kto na Łejstlandzie mógł sobie pozwolić na taki
luksus. Patrząc między tymi butami, dostrzegł w odległości kilku metrów
leżącego Ochłapa. Ciężko dyszał leżąc na boku w kałuży krwi.
Wezbrały w nim emocje i resztkami sił chciał
się zerwać, by zaatakować napastnika stojącego nad nim. Kiedy tylko zacisnął
zęby i minimalnie wyprostował ręce uderzył głową o coś twardego i chłodnego.
Zamarł przerażony.
– Nooo,
powiem ci kurwa, że to nie jest twój najlepszy dzień… – powiedział wolno
facet w glanach. I strzelił.
Naturalnie, że nie był. Bo kto do cholery
chciałby tak obchodzić urodziny?...
Zbliżał się wieczór. Wiaterek delikatnie
przybrał na sile i przyjemnie orzeźwiał po upalnym dniu. W ruinach starej
stacji benzynowej mężczyzna próbował właśnie rozpalić ognisko.
– Nosz
chuj by to! Zippo-Cippo, gówno kiedy nie ma benzyny. Znowu będę musiał
zmarnować łyka dobrego bimberku na rzecz szamy. Ale nic to, dobrze ze w ogóle na
tym zadupiu trafił się ciepły posiłek… hehehe – powiedział.
Wyjął
zza pazuchy piersiówkę i odkręcił. Z kieszeni wyjął kawałek szmatki.
–
Trza odkazić duszę – i pociągnął solidnego łyka. – Aaa, no to jest to – dodał.
Potem
skapnął kilka kropel na szmatkę i zaczął krzesać zapalniczką iskrę. Po paru
próbach ujrzał błękitny płomyk, którego nakrył paroma gałązkami. Chwile później
paliło się już całkiem przyjemne, nieduże ognisko. Dołożył dwie spróchniałe
gałęzi i wstał. Podszedł do truchła psa i przyklęknął. Z pochwy przy pasku
wolno wyciągnął nóż.
–
Mmm, cielęcinka… – i zabrał się do skórowania…
Nadeszła noc. Mężczyzna siedział naprzeciwko
ogniska wygodnie rozwalony na ziemi, oparty o plecak. Podgryzał z patyka
smakowicie przypieczone, choć lekko żylaste mięso z psa i od czasu do czasu
zapijał bimberku „dla utrwalenia” – jak często mawiał.
– Człowiek
nie wielbłąd… szkoda, ze tak mało mi zostało. Urżnął bym się już dziś, a tu
jeszcze dwa… no może półtora dnia do Wodopoju – mówił do siebie. Ogryzł ostatni
kawałek mięcha, a patykiem zeskrobał zaschnięty kawałek mózgu z glana.
– Jeszcze
mi chuj buty zapaskudził… trza zaraz sprawdzić co miał w plecaku. Podniósł
broń Jeffa, którą sobie zawłaszczył i przyglądał jej się przez chwilę. – Heh, a ten jego pistolecik to się nadaje…
dziwie się, że sam się nie zabił strzelając z niego… ale byłby ubaw hehe… –
kontynuował, biorąc zamach i odrzucając rewolwer daleko przed siebie w piach.
Sięgnął za siebie i przyciągnął tobołek. Zaczął wyciągać po kolei rzeczy: cienki
koc, parę metalowych blaszek, połamany grzebień, dziurawy rondel, okulary z
wybitym jednym szkłem, jakiś wgnieciony toster i dwie butelki… sądząc po wadze
- pełne. Odkręcił jedną, następnie drugą i je powąchał, sprawdzając w ten
sposób ich zawartość. Jego twarz wykrzywił paskudny uśmiech.
–
No kurwa, bez jaj – odwrócił się
gdzieś w stronę, gdzie mogło leżeć ciało handlarza i dodał – trza było mówić, ze masz takie skarby to byś
żył… heheh chociaż nie – mówił odwracając się z powrotem w stronę ogniska. – Ten twój Szaszłyk, czy jak on tam miał, obeszczał
mi dwa dni temu buta pod burdelem. Swoją drogą, wcale nie smakował jak
szaszłyk… w sumie to smakował jakby niejedno już przeszedł… – kontynuował
monolog.
–
Ale butelka wódy i butelka benzyny, nooo miałeś gościu gest. Miło z twojej
strony. Będę mógł w końcu Cippo napełnić. A wódę wiadomo, trza w gardziel lać–
i przechylił butelkę wypijając prawie połowę zawartości. Zagmerał ręką w
kieszeni na piersi i wyciągnął zszargane pudełko Laków. Wyciągnął jednego z
czterech zmiętolonych papierosów i włożył sobie do ust. Napełnił zapalniczkę benzyną i
odczekał chwilę. Ognisko przyjemnie grzało… Wóda też. A ze noc była chłodna, to
jeszcze narzucił koc na plecy. Przyjemnie brzdęknęła otwierana zapalniczka,
jeszcze przyjemniej zabrzmiał odpalany suchy tytoń. Zaciągnął się powoli i
głęboko papierosem, dopił drugą część butelki i wypuścił dym. Zrobiło mu się
przyjemnie.
–
No i dusza odkażona, można iść w kimę – powiedział. Dokończył papierosa, a
filtrem pstryknął w ognisko. Odcharknął i splunął flegmę. Dorzucił jeszcze
kawałek połamanego regału, który był w zasięgu ręki do ognia. Wstał i udając,
że tańczy Walca, okrążył dwa razy ognisko, aby rozprostować nogi. Położył się
wygodnie na ziemi, nakrył kocem i zasnął.
Oczywiście, mężczyzna nie mógł
wiedzieć, czym jest Walc. Ludzie zapomnieli o Walcu jakieś trzysta lat temu.
Razem z resztą niepotrzebnych bzdur, takich jak taniec, muzyka, filozofia i
litaret… litreta… liretatu… no książki, kurwa. Przyczyną tego wszystkiego była
wyniszczająca wojna światowa, którą zafundowały sobie państwa walczące o Kratat
– drogocenny pierwiastek odkryty pod koniec XXI wieku.
Wojna ta była najkrótszą wojną w historii
świata - trwała niecałe 42 minuty. Niestety, tyle czasu wystarczyło, by
bezpowrotnie zniszczyć prawie wszystko, co stworzył człowiek od początków swego
istnienia. Wielkie miasta zostały dosłownie zdmuchnięte z powierzchni ziemi
przez atomowe podmuchy, a mniejsze załatwił radioaktywny opad oraz długo
utrzymujące się promieniowanie.
Cały świat strawiły dwuletnie pożary, które
spaliły lasy, łąki, pastwiska i ziemie uprawną. Ziemię, która przestała rodzic
swe owoce na wiele, wiele lat. Żeby było weselej, państwa, które nie miały
broni atomowej, użyły tego co miały – czyli broni biologicznej i chemicznej,
które zatruły duszącymi gazami powietrze oraz skaziły wodę w promieniu tysięcy
kilometrów.
W roku jaki mamy - czyli 2380 - mało kto
pamięta jak kiedyś wyglądała Ziemia. Teraz jest to tylko „miejsce pełne kurzu i
niebezpieczeństw na którym przyjdzie Ci zdechnąć z głodu, pragnienia, na jakąś
popieprzoną chorobę, od mutacji lub od zatrucia ołowiem - najczęściej kalibru
9mm”. Ludzie radzą sobie jak mogą. Lub jak nie mogą. Na Łejstlandzie (albo „na
Pustkowiach” - bo tak się teraz mówi na mateczkę Ziemię) jedyne co się liczy to
przetrwać. Za wszelką cenę…
Zresztą jak sami widzicie, Kojotowi
bardzo dobrze idzie. A właśnie! POZNAJCIE KOJOTA.