Ze snu delikatnie wybudziło go odległe
krakanie jakiegoś
ptaszyska.
Lekko otworzył oczy – świtało już. Przewrócił się na bok i dostrzegł wygasłe
już ognisko.
„Czas się zbierać. Muszę się pospieszyć
jak mam dotrzeć do Wodopoju szybciej niż za dwa dni” – pomyślał. Co było w
sumie dziwne, bo normalnie zwykł mówić sam do siebie. Lubił to. Czuł wtedy, ze
rozmawia z kimś inteligentnym, a wiadomo że nic tak nie odchamia człowieka, jak
inteligentna konwersacja.
–
Typowo, czas spierdalać – dodał na głos po namyśle.
Wstał
i podszedł do popieliska, które zachowało jeszcze trochę ciepła. Kucnął,
wystawił ręce by się trochę ogrzać - zmarzł przez noc. Roztarł dłonie rozglądając
się dookoła. Wstał, zrobił parę pajacyków, strzelił karkiem w dwie strony,
wyłamał palce. Pogmerał w kieszeni skórzanej kurtki i wyciągnął Laka, którego
zaraz odpalił i głęboko się zaciągnął dymem. Uśmiechnął się pod nosem.
–
Nie wiedziałem, że sępy tak kraczą jak jedzą. Człowiek się uczy całe życie –
i zaśmiał się ze swojego dowcipu. Dokończył palenie i pstryknął papierosem za
siebie. Podniósł jakiś wygięty, zaśniedziały kawałek blachy i przeglądnął się.
–
No pięknisiu, codziennie budzisz się ładniejszy, ale dziś to już kurwa
przegiąłeś – skwitował swój wygląd zaczesując wolną ręką długiego irokeza
do tyłu.
Tak naprawdę to Kojot wcale nie należał to
typu pięknisia. Był najzwyczajniej w świecie po prostu, kurwa, brzydki.
Wiecznie nieogoloną twarz szpeciła mu brzydka, pionowa blizna po lewej stronie
górnej wargi. Może wyglądałby ładniej, gdyby ktoś po prostu mu ją zszył. Albo
gdyby Czołg nie przypieprzył mu blaszanym kubkiem w pysk za oszukiwanie w
Karawanę. Stąd brak lewej, górnej trójki z której Kojot często śmieje się i
mówi że to przerwa na fajkę. Pozostałe zżółkłe zęby nie były specjalnie równe,
ale plus, że w ogóle były. Włosy, jak już wspomniałem, Kojot nosił wygolone w
modny dla złodupców Długi Irokez, a po lewej stronie czaszki kiedyś po pijaku
kazał wytatuować sobie kojota – w ten sposób wygrał zakład z Suchym Tomem. A
kanister bimbru piechotą nie chodzi, nie? No to już wiecie skąd ksywa. W uszach
nasz piękniś nosił dumnie własnoręcznie zrobione tunele z rogu bramina. Co się
przy tym nie narobił i chujami nie narzucał, coś pięknego słyszeć go przy
pracy. Nie wspomnę, że i tak wyglądają jakby je ulepiło z gówna czteroletnie
dziecko.
Raz jeden koleś w Wodopoju zażartował z
Kojota zapinając mu jakąś starą kłódkę za ten tunel… Naoczni świadkowie twierdzą,
że Kojot wbił mu później tę kłódkę deską z gwoździem do dupy. Przykra śmierć.
–
Dobra, będzie tej toalety – powiedział. Podniósł plecak, zarzucił go na
ramię i ruszył na południe.
Szedł szybkim tempem po spękanej
nawierzchni asfaltu co jakiś czas oglądając się za siebie. Słońce waliło jak na
Łejstlandzie przystało, a wiatru jak na złość - ni cholery. Powietrze falowało
nad rozgrzana jezdnią.
–
Chyba kurwa z milion stopni jest… czyli normalka – przystanął i poszukał w
plecaku manierki z wodą. – Wolałbym
alkohol, ale jak się nie ma co się lubi… – nieraz niestety musiał zmusić
się do picia tego „trunku dla ciot”. Znalazł, odkręcił i pociągnął solidnego
łyka.
–
Ohyda. Nie dość, ze prawie wrząca to jeszcze bez procentów – skwitował.
Schował manierkę. Poczuł nagły, mocny, ale chwilowy podmuch wiatru. Wstrzymał
oddech i wytężył wzrok. Rozglądał się nerwowo wokoło, szukał czegoś w oddali.
-
Ej bez takich, miałem być szybciej – powiedział nadal uważnie rozglądając
się . Dostrzegł nagle to, czego szukał. Ogromna chmura piasku rozciągająca się
po całym zachodnim horyzoncie zmierzała w jego stroną z niesamowitą szybkością.
Nie było czasu na zastanawianie się, rzucił się biegiem przed siebie. Liczył na
to, że za pagórkiem znajdzie jakieś schronienie, gdzie będzie mógł przeczekać
burzę piaskową. Zapieprzał ile sił w nogach, ale wiatr wzmógł się bardzo i
nagłymi podmuchami utrudniał bieg. „Jeszcze kawałek do pagórka, dawaj kurwa!” –
karcił się w myślach. Nie byłby w stanie mówić do siebie – to mogło go zabić.
Raz że utrudniało by oddech, który był mu potrzebny w stu procentach do pracy
mięśni, dwa że mógł zwyczajnie udusić się piaskiem, który już wirował wokół
niego z taka siłą, że aż sprawiał ból gdy uderzał w skórę.
Dobiegł do pagórka. Poprzez zawieruchę
dostrzegł po prawej stronie drogi jakieś zabudowanie, bez namysł pognał w ich
kierunku. „Jeszcze parę metrów gościu, dajesz!” – kontynuował wewnętrzną
rozmowę. Otworzył z trudem - bo pod wiatr - drewniane drzwi i wślizgnął się do
środka. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. W środku panował mrok, cała
szopa aż trzeszczała od wiatru, który na nią napierał ze wszystkich stron. Dało
się słyszeć również sporo metalowych pobrzękiwań narzędzi obijających się o
siebie. Kojot zrobił parę zmęczonych kroków, nogi paliły go żywym ogniem i były
jak z galarety. Bezładnie zrzucił z siebie plecak. Zgiął się wpół, a ręce oparł
o uda i zaczął kaszleć i odpluwać zalegający w krtani i nosie piasek. Trwało to
dobrą chwilę zanim usłyszał szmer, po którym wolno uniósł głowę. Ujrzał starego
człowieka w kalesonach z wielka siwą brodą i w słomkowym kapeluszu z jakąś
archaiczną strzelbą z ogromnymi lufami wycelowaną w jego własną pierś. A
dziadzia miał chyba cholernie zaawansowanego Parkinsona…
– Szego
tu, eee?!
– krzyknął piskliwym głosem staruszek.
– O
chuj…
– odpowiedział.
– Twoje
zdrowie, Wuju!
– powiedział Kojot. Stuknęli się kubkami i wypili. Alkohol był mocny, dziadek
znał się na rzeczy. Nawet jemu - fanowi wszelakich alkoholi - zatykało oddech.
Po niefortunnej wpadce Kojota do szopy
Wuj Fred (dla każdego był Wujem Fredem, mimo że nikogo nie łączyło z nim żadne
pokrewieństwo) usłyszał hałasy nad ukrytą piwniczką w której pędził bimber. I
nie pędził tu bimbru w strachu przed podatkami, czy służbami porządkowymi, bo
takowe nie istniały. Znaczy dość niedawno istniały, ale wywieszali skurwysynów,
bo za bardzo ciągnęło ich do małych dzieci, a w Pętelce – mieścince z której
pochodzi Wuj Fred – takich nie lubią. Po prostu pędził tu bimber, bo wiedział,
że jakby było bliżej domu, to by się zapił… Tak
wiec Wuj Fred słysząc hałas złapał za wysłużoną, łamaną strzelbę w drżące
dłonie i ostrożnie zaczął wchodzić po drewnianych schodach. Na szczęście na
dworze panowała taka zamieć, że niespodziewany gość nie usłyszał skrzypu
schodów i trzasku otwierania klapy. Zresztą i tak cały czas kaszlał, co pozwoliło
Wujowi podejść bliżej i wycelować w obcego. Niech tylko spróbuje wykraść mu
bimberek, zaraz przybędzie mu dodatkowych ze czterdzieści otworów!
Na szczęście Kojot nie był głupi. Nie
ruszył się z miejsca prowokując dziadka do oddania strzału. Swoją droga -
strzał z tej armaty prawdopodobnie by wyrwał ścianę szopy razem z Kojotem , a
Fredowi połamał ręce i kręgosłup…
– Kurwa,
nie strzelaj, mam benzynę! – logicznie podszedł do tematu Kojot.
Dziadek
zmierzył go od góry do dołu. Trwało to chwilę, poczym opuścił strzelbę.
– Pomiętam
Cie. Tyś szczyla od Flynów desko zatłuk w Wodopoju – stwierdził Wuj.
–
No i co?
–
Należało się mu. Kiedyś mie klieba ukrod…
Kojot się wyprostował i rozejrzał po szopie.
Nad nimi wisiało mnóstwo zardzewiałego żelastwa, piły, kosy, sierpy, nawet
widły – wszystko to kołysało się miarowo uderzając o siebie. Spojrzał wymownie
na dziadka, który już obracając się kuśtykał w stronę klapy z bronią pod pachą.
–
Nu, dowaj do piwniczki bo ni ufom tym sznurkom – rzekł Wuj spoglądając do góry.
Chwile później siedzieli przy zbitym z
desek stoliku i rozmawiali racząc się alkoholem z najwyższej półki. Bo z tej średniej
i najniższej to jeszcze nie zdążył odstać swojego po destylacji. Tak
przeczekali burzę piaskową, po czym Kojot ruszył dalej. Chwiejnym krokiem
oczywiście, z czego był najbardziej zadowolony. A i jeszcze Fred mu butelkę
bimbru na drogę dał.
–
Kurwa. Szkoda, że nie jest moim prawdziwym wujkiem… – powiedział do siebie Kojot idąc dalej na
południe. Słońce przyjemnie grzało, niebo było czyste, wietrzyk lekki, aż
przyjemnie się oddychało. Dlatego
właśnie wyciągnął jednego z dwóch papierosów i odpalił. Zaciągnął się z
przyjemnością, aż przymknął na chwilę oczy i przystanął. Odcharknął i splunął
na ziemię.
– No i
chujów sto, jeszcze parę godzin marszu przede mną. Ale bym poruchał…